Zdawanie egzaminów sprzyja zacieśnianiu więzi między rodzicami.
Siedzi człowiek na korytarzu i czeka na dzieci, to i pogada o tym i owym z innymi czekającymi. O tym – czyli o edukacji domowej, i owym – czyli o egzaminach w edukacji domowej.
Cóż. Te ciekawe skądinąd pogaduszki często kończą się narzekaniem.
Zaczyna się od opowiadania sobie, jakie to zabawne czy absurdalne pytania w podręcznikach i testach egzaminacyjnych znaleźliśmy, a kończy na ubolewaniach, ileż to niepotrzebnej, encyklopedycznej wiedzy te nasze biedne dzieci muszą sobie do głów nałożyć.
I tutaj coraz częściej włącza mi się tryb pro-egzaminacyjny.
OK, niektóre z pytań w podręcznikach sprawiają, że nie wiem, czy śmiać się, czy płakać (kl. VII, historia – „Podaj przyczynę rugów pruskich”, czyli pytanie typu „Dlaczego zabrałeś mu zabawkę?”).
Ale… proszę państwa! Nasze dzieci w edukacji domowej nie są „biedne”. Nie muszą codziennie chodzić do szkoły. Nie muszą pisać klasówek, kartkówek, odpowiadać przy tablicy. Nie żyją pod presją ocen i w strachu przed jedynką za brak pracy domowej. Zakładam, że jeśli robimy sobie od czasu do czasu rachunek sumienia, nasze dzieci mają też sporo czasu wolnego. Dlatego to narzekanie (także moje własne!) zaczyna budzić we mnie niesmak.
Przecież wszyscy wiemy doskonale, że prawo polskie jest w kwestii edukacji domowej takie a nie inne, i nie mamy innego wyjścia (chyba że wyemigrujemy), jak tylko go przestrzegać.
Mamy więc, nazwijmy to, umowę społeczno-prawną, która polega na tym, że… „No dobra, pozwalamy waszym dzieci nie chodzić do szkoły, ale chcemy, żeby zdały raz na rok egzamin, w którym pokażą, że coś tam umieją”. Zwróćcie uwagę na dwie frazy: „raz na rok” oraz „coś tam”. Tak. Nasze dzieci nie muszą zdawać egzaminów co semestr, tylko raz na rok. Nie muszą też mieć samych piątek. Mogą mieć tróje, a nawet dwóje. Czyli umieć „coś tam”.
Utrudnieniem dla niektórych jest fakt, że egzamin musi być pisemny i ustny. Przyznam, że sama zżymam się na przykład na egzamin z informatyki. Dlaczego nie jest praktyczny? No dobrze, może w niektórych szkołach jest i praktyczny, ale nie ma zmiłuj – pisemny też musi być. No i co? Czy komuś korona z głowy spadnie, jak napisze test z informatyki?
Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie ta cena za wolność nie jest wygórowana. Za wolność uczenia się gdzie, kiedy i jak chcemy i lubimy. Za wolność uczenia się zgodnie z indywidualnymi potrzebami i możliwościami.
Jestem całym sercem za unschoolingiem, rozwijaniem zainteresowań i uczeniem się dla siebie, a nie dla ocen czy egzaminów. Mimo wszystko jednak nie jestem za całkowitym uwolnieniem edukacji domowej, czyli za rezygnacją z egzaminów. To zresztą trudny i dyskusyjny temat.
Mimo wszystko zatem – mimo tego, że egzaminy są jakie są (zresztą w każdej szkole są inne), a są takie a nie inne też dlatego, że podstawa programowa i wymogi formalne dla edukacji domowej są takie a nie inne – jestem zdania, że my, rodzice w edukacji domowej, powinniśmy mniej narzekać, a bardziej się cieszyć. Bo pamiętajmy, że dzieci na nas patrzą i słuchają co mówimy. I owszem, dobrze, jeśli dostrzegamy absurdalność niektórych pytań czy zadań testowych, bo to oznacza, że umiemy myśleć krytycznie, a to umiejętność bezcenna. Jednak niedobrze, jeśli nasz krytycyzm staje się manierą w stylu „narzekam, więc jestem”.
Bliższa jest mi postawa umiarkowana. Bo czy nie lepiej widzieć szklankę do połowy pełną niż pustą?
Zdjęcie: Masakazu Kobayashi z Pixabay


Jeden komentarz